treść strony

Narysowałabym otwarte drzwi

Szesnaście lat temu wyjechała na Erasmusa do Paryża i została. O pasji, pracy i sztuce opowiada Marysia Machulska – artystka, której ilustracje publikują największe amerykańskie pisma

  • – W tym zawodzie ważne jest, by mieć rozpoznawalny styl.

    fot. Archiwum prywatne

Marysia czy Maria? 
Marysia! Nigdy nie lubiłam Marii. Myślałam, że w końcu dojrzeję do pełnego imienia, ale nadal wolę zdrobnienie. Gdyby ktoś zawołał na ulicy „Mario!”, tobym się nie odwróciła.

A nazwisko? Machulska czy lepiej pozostać anonimową?
Faktycznie, w czasach szkolnych byłam głównie kojarzona przez nazwisko ojca i często przedstawiałam się tylko imieniem. Ale od 16 lat mieszkam i pracuję za granicą, a tu moje nazwisko łączy się z tym, czym się zajmuję, a nie z rodziną, z której pochodzę.

Córka znanego reżysera – taka etykieta przeszkadza?
Nie, choć w Polsce jestem tak przedstawiana. Może dlatego, że nie ma mnie na ściankach, nie działam w showbiznesie i nie chciałabym funkcjonować w tym świecie. Na szczęście zlecenia od klientów dostaję nie z powodu pochodzenia. Po prostu podoba im się to, co robię. Staram się odseparować światy rodzinny i zawodowy.

I to się chyba udaje, mimo że pochodzi pani z artystycznej rodziny. Pani też poszła w tę stronę, ale bycie ilustratorką nie daje aż takiego rozgłosu. Ta w pewnym sensie anonimowość była ważna przy wyborze zawodu?
To wyszło naturalnie. Dzieciństwo spędziłam na planie filmowym. Wtedy myślałam, że będę fotosistką albo operatorem, w każdym razie, że będę coś robić z drugiej strony kamery. Nawet chciałam studiować w szkole filmowej. Ale w końcu stwierdziłam, że wolę rysować, bo grafika mnie bardziej interesuje. To było naturalne podążanie za tym, co jest prawdziwą pasją. Nie było w tym żadnej kalkulacji. W środowisku światowych ilustratorów nie jestem anonimowa. Dla mnie ważniejsze jest, by mieć rozpoznawalną kreskę w swoich ilustracjach niż twarz.

Stąd Akademia Sztuk Pięknych?
Tak. Jako nastolatka chodziłam na zajęcia z rysunku i wiedziałam, że tu będę studiować.

Czy już wtedy było dla pani jasne, że zamieszka poza Polską?
Zawsze z rodzicami dużo podróżowaliśmy i dobrze się czułam za granicą. Kiedy na studiach pojawiła się możliwość wyjazdu na Erasmusa do Paryża, nie wahałam się ani chwili. Wiedziałam, że jest szansa, by pobyć dłużej w jednym kraju i zobaczyć, jak naprawdę się tam żyje. We Francji jestem na stałe od 2008 r. Zadecydował poniekąd przypadek. Po zakończeniu Erasmusa i zdobyciu tytułu magistra na ASP dostałam podyplomowe stypendium artystyczne od rządu francuskiego. W Paryżu zaczęłam staże, zdobyłam spore doświadczenie zawodowe, ale po kilku miesiącach miałam wrócić do Polski. I wtedy jedno z wydawnictw, o którym marzyłam – Éditions Xavier Barral – zaproponowało mi pracę. Pomyślałam, że głupio byłoby wrócić i z tej propozycji nie skorzystać. I nagle z paru miesięcy zrobiło się 16 lat.

Decyzja na całe życie, by pozostać za granicą?
Tak myślałam do tej pory, ale mój mąż – Francuz – zaczyna właśnie współpracować z Polską, więc zastanawiamy się, czy nie wrócić do kraju na rok. Z nami nigdy nic nie wiadomo, lubimy takie przygody. A ponieważ oboje mamy wolne zawody, a dzieci kochają Polskę i Francję – to czemu nie?

Eksperyment?
Dwa lata temu przyjechaliśmy do Polski na cztery miesiące. W tym czasie dzieci chodziły tu do szkoły. Jak już raz się mieszkało za granicą, to później człowiek mniej się boi zmian i jest dużo bardziej na nie otwarty. Teraz i tak funkcjonujemy między trzema krajami, bo moi rodzice dużo czasu spędzają w Hiszpanii. Dzieci same mi mówią, że tak jest OK, że parę lat żyjemy tu, a następnych kilka gdzie indziej. Szkoda się bać, bo żyjemy tylko raz.

To samo przekonanie towarzyszyło pani przed wyjazdem na Erasmusa?
Zawsze byłam ciekawa ludzi, innych kultur. I choć wcześniej wiele razy byłam z rodzicami za granicą, zwykle były to wakacyjne wyjazdy, a nie kilkumiesięczny pobyt. Dlatego Erasmus był niesamowitym doświadczeniem. Choć nie jest to prawdziwe życie w innym kraju – bo jesteśmy przecież pod opieką uczelni, która nas przyjmuje – wyjazd pozwolił mi zmierzyć się z innymi punktami widzenia, a przede wszystkim doświadczyć ogromnej otwartości i braku oceniania.

Czemu Francja?
Zawsze lubiłam ten kraj, a w Paryżu jest École Estienne – uczelnia sztuki i grafiki, która specjalizuje się w druku i książkach artystycznych. A ja wtedy studiowałam komunikację wizualną na ASP i jednocześnie robiłam aneks z litografii – w tej technice były kiedyś drukowane plakaty i książki. Uczelnia w Paryżu wydawała się więc idealna, by poszerzyć wiedzę w tym zakresie, jednak ASP nie miała podpisanego z nią kontraktu. Cały trzeci rok męczyłam moją uczelnię, by była możliwość wyjazdu do Paryża. Pisałam listy do École Estienne i siedziałam w sekretariacie ASP, aby obie szkoły zawarły porozumienie i wymiana studencka była możliwa. W końcu się udało i w 2007 r. wyjechałam na Erasmusa, choć mój promotor na ASP nie był z tego zadowolony. To był już czwarty rok studiów, tzw. przeddyplomowy – ale uparłam się, że jadę. Dla mnie ważne było to, by zobaczyć pracownie książki, a przy okazji poznałam mnóstwo ludzi, z kilkoma osobami się zaprzyjaźniłam. Hiszpanka, którą bardzo polubiłam na Erasmusie, kilka lat później przez pół roku mieszkała u nas w domu we Francji. Do dziś mam kontakt z dwiema Bułgarkami poznanymi w trakcie studiów, więc doświadczenie Erasmusa okazało się dla mnie dużo bogatsze, niż się wcześniej spodziewałam. A do tego przekonałam się, jak bardzo różni się podejście do nauki na obu uczelniach.

Czym?
Na ASP już od pierwszego roku traktowano nas jak artystów, z nauczycielami byliśmy na „ty”, rozmawialiśmy z nimi do rana o sztuce. Nasz profesor Lech Majewski, świetny grafik i plakacista, uczył myślenia koncepcyjnego, co do dziś pomaga mi w pracy. A kiedy przyjechałam do renomowanej paryskiej szkoły, poczułam się, jakbym znowu była w liceum. Punkt dziewiąta wszyscy zasiadali w ławkach, a gdy prowadzący zajęcia wchodził do sali, wstawaliśmy i mówiliśmy „dzień dobry, panie profesorze”. Z drugiej strony bardzo się cieszę, że miałam styczność z ASP i École Estienne. W Paryżu duży nacisk kładli na technikę. Nie znałam wcześniej wielu programów komputerowych, więc mogłam się tam nauczyć korzystania z nich, co pomaga mi w realizacji projektów.

Dziś pani prace można oglądać w Time, Washington Post czy The Wall Street Journal. Dzięki tej otwartości na nowe, która przyszła wraz z Erasmusem, łatwiej jest zgłaszać się do największych redakcji?
Na pewno, bo się nie boję. Gdy raz się spróbuje, później jest dużo łatwiej. Z tymi tytułami akurat trudno się negocjuje, ale nie poddaję się. W tym zawodzie ważne jest, by mieć rozpoznawalny styl. Gdy się go nie broni, on z czasem zaniknie, bo dyrektor artystyczny czy wydawca coś nam próbują narzucić. Ważne, by znaleźć równowagę między tym, gdzie jestem ja, a gdzie są oczekiwania klienta. I wiem, że gdybym nie miała za sobą studenckich wyjazdów, byłoby mi trudniej. Uświadomiły mi to rozmowy ze znajomymi z Polski, którzy wtedy nie zdecydowali się np. na Erasmusa w obawie, że sobie nie poradzą.

Pani tata w jednym z wywiadów powiedział, że jest pani delikatna, ale w sprawach zawodowych twarda. Tak jest?
To specyfika tego zawodu, że bez tego nic się nie da zrobić. Trzeba mieć grubą skórę.

Da się być twardą babką w biznesie artystycznym, o ile słowo biznes i artyzm można łączyć?
Nawet amerykańska agencja nazywa nas „commercial artists”. Bardzo lubię tworzyć coś tylko dla siebie. Z drugiej strony ogromną satysfakcję daje mi to, gdy tworzę coś dla innych, ale jest to nadal moje. Mówi się, że to sztuka użytkowa i uważam, że nie ma w tym nic złego. Tu przydaje się wspomniana twardość, kiedy naprzeciw siebie mam agencję czy klienta i muszę pożenić ich myślenie komercyjne z moją artystyczną wizją. 

Z której pracy jest pani najbardziej dumna?
Z plakatów, które widziałam później na manifestacjach w Polsce. Jestem artystką wizualną i chcę angażować się w aktualne sprawy społeczne, takie jak prawa kobiet czy kwestie równościowe. Taki przekaz niewerbalny czasem ma silniejszy wydźwięk niż same słowa. Dlatego byłam bardzo szczęśliwa, gdy widziałam swoje prace, które wydrukowało tyle osób. To dla mnie nawet większa satysfakcja niż moment, gdy do skrzynki pocztowej trafia wydanie Washington Post z moją ilustracją.

Mija 20 lat od wejścia Polski do Unii Europejskiej. To abstrakcyjna prośba, ale jak by pani zilustrowała tę rocznicę?
Narysowałabym otwarte drzwi. To ważny symbol, by nie zamykać się w sobie i swoim państwie, a jednocześnie być bardziej tolerancyjnym i otwartym na inność.

Te otwarte drzwi to też świetna ilustracja, którą można podsunąć studentom, którzy rozważają wyjazd na Erasmusa.
Na pewno! Bo Erasmus otwiera głowę i szkoda by było, mając taką możliwość, z niej nie skorzystać.

Rozmawiał Michał Radkowski – korespondent FRSE