Fundacja Rozwoju Systemu Edukacji
Data publikacji: 20.09.2022 r.
Erasmus otworzył mi drzwi do świata, a ja nie bałem się przez nie wejść – mówi Stanisław Wojciechowski, ukraiński aktor-lalkarz, który od ośmiu lat mieszka w Polsce.
AS-Z: Gra pan lalkami – ale też je szyje. Jaką pan stworzył ostatnio?
SW: To lalka nawiązująca do wojny. Po jej wybuchu w Ukrainie powstało określenie „świniosabaka” – tak nazywa się osobę, która potrafi bez skrupułów wtargnąć do czyjegoś domu i wyrządzić komuś krzywdę. I ta lalka miała być uosobieniem tej postaci, więc w połowie jest świnią, a w połowie psem. Planuję stworzyć spektakl i obsadzić ją w jednej z ról.
Polskie lalki różnią się od ukraińskich?
Różnice są na poziomie stylistyki, bo jesteśmy wychowani na trochę innych bajkach. Ale mam wrażenie, że ostatnio bardziej patrzymy na to, co nas łączy, a nie dzieli. A teatr jest pretekstem do takich zbliżeń, bo posługujemy się w nim językiem uniwersalnym. Potwierdzają to reakcje polskich i ukraińskich dzieci biorących udział w warsztatach teatralno-plastycznych, które odbywają się w gdańskim Teatrze Miniatura pod hasłem „Gość w dom”.
Zawsze chciał pan być lalkarzem?
Od dzieciństwa! Już jako mały chłopiec chciałem zajmować się sztuką poruszania lalkami. Marzenie się spełniło. Za pomocą lalek teatralnych – marionetek, kukiełek czy pacynek – i mojego głosu mogę przekazywać publiczności ważne treści i emocje.
Nie każdy lalkarz potrafi szyć lalki. Pan nauczył się tej trudnej sztuki, i to właśnie w Polsce. Jak pan do nas dotarł?
Osiem lat temu, kiedy razem z moją żoną Olesią pracowaliśmy w Teatrze Lalek w Odessie, kolega z branży powiedział mi o możliwości wyjazdu w ramach programu Erasmus. Byliśmy młodzi, chcieliśmy podróżować i się rozwijać. Zwolniłem się z teatru, żona również pożegnała się z etatem. Wygrały młodość i ciekawość świata. Szybko podjęliśmy decyzję o wyjeździe i w ten sposób – na zaproszenie Stowarzyszenia Kulturalnego „Pocztówka”, realizującego projekt „Creation and Action” – znaleźliśmy się w Hajnówce na Podlasiu. Tam organizowaliśmy Międzynarodowy Festiwal Teatralny WERTEP, brałem też udział w spektaklach Teatru A3 i prowadziłem zajęcia z edukacji artystycznej.
Dlaczego na swojego Erasmusa wybraliście akurat Polskę?
Polska jest krajem bardzo rozwiniętym pod względem teatralnym. Odbywa się tu wiele prestiżowych festiwali, poziom akademii teatralnych jest wysoki. Przyjeżdżają tu przedstawiciele branży teatralnej z całego świata. Ale ja wybrałem Polskę nie tylko ze względu na sztukę. Wpływ miały również moje korzenie. Mój ojciec i dziadek urodzili się w Ukrainie, ale są Polakami. Stąd moje nazwisko – Wojciechowski.
W jaki sposób erasmusowy wyjazd wpłynął na pana drogę zawodową?
Erasmus otworzył mi okna i drzwi do świata, a ja nie bałem się przez nie wejść. Pierwszy rok pobytu w waszym kraju był bardzo pracowity, dużo grałem, budowałem swoją karierę. W tym czasie nauczyłem się tyle, ile przez całe studia. Zrealizowałem dwa spektakle, współorganizowałem festiwal teatralny, doskonaliłem znajomość języków – polskiego i angielskiego. Wiele znajomości z tego czasu przetrwało do dziś, choćby z pochodzącą z Genewy mamą chrzestną mojego syna, z którą poznaliśmy się właśnie na Erasmusie. I rzeczywiście, na Podlasiu nauczyłem się szyć lalki.
Ostatecznie jednak na miejsce do życia wybrał pan Gdańsk.
Podczas Erasmusa odbyliśmy z moją żoną wiele podróży po Polsce, w niektórych miejscach byliśmy kilka razy. W Gdańsku zafascynował nas Teatr Szekspirowski i sprzyjająca artystom atmosfera tego miasta. Postanowiliśmy tu zamieszkać. Obecnie jestem pracownikiem Pracowni Plastycznej Teatru Miniatura.
Jest pan bardzo zżyty ze swoim zespołem teatralnym. W kwietniu na dachu Teatru Miniatura wspólnie namalowaliście napis „Deti” („Dzieci”). Był to znak sprzeciwu wobec ataku na ukraiński teatr, w którym znajdowali się cywile, w tym najmłodsi. Takie akcje są dla pana ważne?
Oczywiście, to wydarzenie nawiązywało do ataku na Teatr Dramatyczny w Mariupolu. Kilka miesięcy temu przed gmachem tego teatru namalowano napis „Deti”, aby poinformować Rosjan, że w budynku znajdują się najmłodsi. Mimo to rosyjskie wojsko i tak przystąpiło do ataku, w wyniku którego zginęło 300 osób.
Pan też ma dzieci. Oliwia ma 1,5 roku, Saweli – 4,5. Czuje pan ulgę, że są bezpieczne w Polsce?
Tak, dlatego razem z żoną staramy się pomagać dzieciom z Ukrainy. Przez pewien czas mieszkała u nas koleżanka z Charkowa, potem przyjechali znajomi z dziećmi. Niewiele pamiętam z pierwszych trzech miesięcy wojny poza strachem o bliskich, którzy zostali w Ługańsku i Mariupolu. Nasz dom zamienił się w centrum pomocy, moja żona Olesia została tłumaczką w urzędzie w Gdańsku. Wciąż poświęca mnóstwo czasu na wolontariacką pomoc.
Jeszcze w styczniu pana mama i siostra z synami odwiedziły was w Gdańsku. Podobno intuicja podpowiadała panu, aby je u siebie zatrzymać?
Czułem, że działania Rosji zmierzają w złym kierunku. Prosiłem, aby zostały u nas dłużej, ale one chciały wracać. Siostra przywykła do odgłosów wojny – mieszkając w Mariupolu, słyszy je od ośmiu lat. Wróciły więc do domu i w pewnym momencie nasz kontakt się urwał. Nie działały telefony ani internet, więc przez miesiąc żyliśmy w stresie.
Dziś jest pan spokojniejszy?
Uważam, że trzeba starać się normalnie funkcjonować, wykonywać swoją pracę, chodzić do teatru. Dlatego dużo gram, wyjeżdżam na festiwale, choć oczywiście wspieram też moich rodaków. Życie toczy się dalej. Wojna kiedyś się skończy, a ludzie będą musieli dalej żyć – razem.
Stanisław Wojciechowski – aktor, absolwent szkoły teatralnej w Odessie. Pracował w Ługańskim Akademickim Obwodowym Teatrze Lalek. W 2015 r. przyjechał do Polski w ramach programu Erasmus+ (projekt „Creation and Action”). Przez kilka lat związany był z Teatrem A3. W 2018 r. założył Teatr MarionBrand – autorski teatr lalek i animacji. Od 2021 r. pracuje w Teatrze Lalek Miniatura w Gdańsku.