Fundacja Rozwoju Systemu Edukacji
Data publikacji: 22.05.2024 r.
Joanna Jarecka-Gomez, pierwsza Polka zatrudniona w Parlamencie Europejskim na stanowisku urzędniczym, o emocjach towarzyszących wejściu Polski do UE i pracy w Brukseli
20 lat temu Polska weszła do Unii Europejskiej. Pani pracowała już wtedy w Brukseli. Czy pamięta pani gorączkę tamtych dni? Były łzy i szampan?
Najpierw były Ateny i podpisanie w 2003 roku traktatu akcesyjnego. Byłam w tym czasie w Brukseli, w Parlamencie Europejskim. Na ogromnym ekranie oglądaliśmy te chwile wspólnie z innymi pracownikami. Kręciła mi się łza w oku. Miałam uczucie, że to jest dziejowa sprawa. Wcześniej przeżywałam podobne wzruszenie z mężem, który jest Hiszpanem, gdy jego kraj wchodził do UE. W domu otworzyliśmy szampana. Na dłuższe świętowanie nie było czasu, bo czekało nas mnóstwo pracy.
Jak to się stało, że znalazła się pani wśród kadry urzędniczej Parlamentu Europejskiego?
To rzeczywiście kawał historii, który jest też fragmentem drogi Polski do Unii Europejskiej, i lubię o tym opowiadać. Wyjechałam z Polski zaraz po uzyskaniu dyplomu z filologii romańskiej, w roku 1980. Pojechałam najpierw do Austrii, gdzie udało mi się znaleźć pracę w Międzynarodowej Agencji Energii Atomowej, jednej z wyspecjalizowanych agencji ONZ. To był prawdziwy uśmiech losu, bo byłam wtedy świeżo po studiach. Dobrze, że znałam kilka języków…
Francuski ze studiów i jakie jeszcze?
Rosyjski, trochę angielski i przede wszystkim hiszpański. W Krakowie na studiach tłumaczyłam z hiszpańskiego na polski opowiadania Julio Cortázara. Wtedy była w naszym kraju moda na prozę iberoamerykańską. Natomiast już w Wiedniu szlifowałam dniami i nocami angielski, tak aby jak najszybciej móc się swobodnie wypowiadać w tym języku. W Agencji pracowali reprezentanci ponad 160 krajów i angielski był językiem roboczym. Zależało mi, by nie odstawać. By nikt mi nie wytykał, że mam jakieś braki, bo przyjechałam z Polski, która była wtedy za żelazną kurtyną. Do tego doszedł język niemiecki, który poznałam, mieszkając w Wiedniu.
Jak na dwudziestokilkulatkę była pani zdeterminowana.
Wyjechałam z Polski z jeszcze ciepłym dyplomem filologii romańskiej Uniwersytetu Jagiellońskiego. Miałam 100 dolarów w kieszeni, małą walizkę i to był cały mój ekwipunek na nowe życie.
Ale miałam też wiarę w siebie, ciekawość świata i świadomość, że to jest szansa na lepsze życie, w wolności. W Agencji Energii Atomowej przepracowałam kilka lat. Dało mi to obycie, doświadczenie administracyjne i satysfakcję, że zdałam ten pierwszy życiowy egzamin zawodowy. Starałam się sprostać wymaganiom, uczyłam się od starszych kolegów, zaliczałam rozmaite kursy i jednocześnie doskonaliłam języki. Wiedziałam, że od efektów mojej pracy i od tego, jak będę postrzegana przez szefów, zależy moja dalsza droga. Gdy wyjeżdżałam z Wiednia, byłam już urzędnikiem międzynarodowej służby cywilnej, miałam zagwarantowaną pracę do emerytury.
I porzuciła pani tę stabilną posadę?
Serce nie sługa. Poznałam Francisco Gomeza, który przyjechał do Wiednia odwiedzić siostrę, moją koleżankę z pracy. Zakochałam się, zostaliśmy parą i zdecydowałam się na wyjazd. To był rok 1985, kiedy to Hiszpania wchodziła do EWG [Europejska Wspólnota Gospodarcza, która przekształciła się później w Unię Europejską – przyp. red.]. Mój mąż Francisco był euroentuzjastą i głęboko przeżywał ten moment. Jego emocje mi się udzielały, ale jednocześnie sercem byłam w Polsce i zadawałam sobie pytanie, czy i kiedy my dołączymy do tego europejskiego klubu. Francisco bardzo szybko zdał egzamin konkursowy na urzędnika UE. Doskonale znał wszystkie arkana unijne. Sporo mu zawdzięczam. Nie tylko wspierał mnie w karierze zawodowej, ale także w wychowaniu dwójki dzieci. W latach 90. w Hiszpanii to nie było takie oczywiste.
Czy już wówczas kiełkowała w pani myśl, by zostać urzędnikiem unijnym?
Wiedziałam, że gdy tylko nadarzy się okazja, stanę do egzaminu konkursowego, który nie należał do łatwych i wymagał gruntownego przygotowania. Ale w międzyczasie stało się coś innego. W 1994 roku do Parlamentu Europejskiego weszła Francuzka Catherine Lalumière [była sekretarz generalna Rady Europy, dwukrotna minister rządu francuskiego – przyp. red.]. Popierała ambicje wolnościowe Polski i miała tu przyjaciół. W latach 90. przyjeżdżała do polskiego Sejmu, gdy powstał Parlamentarny Komitet Stowarzyszenia, który przygotowywał Polskę do integracji z UE. Pani Lalumière zatrudniła mnie w charakterze asystentki, później doradcy. Wygrałam ze starającymi się o to stanowisko kolegami z Francji między innymi chyba dlatego, że znałam więcej języków niż oni i od początku miałyśmy z Catherine Lalumière doskonały kontakt.
Ile lat trwała wasza współpraca?
Pracowałam z nią przez siedem lat i dużo się nauczyłam. Pomagałam jej w pracy parlamentarnej, towarzyszyłam w podróżach dyplomatycznych. Pamiętam wizytę w Polsce wypełnioną spotkaniami. Uczestniczył w nich prezydent Aleksander Kwaśniewski, premier Cimoszewicz, szef dyplomacji Dariusz Rosati, Tadeusz Mazowiecki, Adam Michnik, którego darzyła sympatią. I dla niej, i dla mnie te spotkania były bardzo ciekawe i wzbogacające.
I zbliża się czas wejścia Polski do Unii Europejskiej. Czy to miało wpływ na pani karierę?
W Parlamencie Europejskim pod koniec lat 90. trwały intensywne przygotowania do rozszerzenia Unii o kraje Europy Środkowej i Wschodniej, wśród nich o Polskę. Określono warunki, które miały spełniać kraje kandydujące, były to tzw. kryteria kopenhaskie. Wymagały gruntownej przebudowy struktur gospodarczych i politycznych, państwa prawa, zapewnienia wolności i swobód demokratycznych. Wrzała praca po obu stronach. O tym rzadko się mówi, ale Parlament Europejski też musiał się przygotować do przyjęcia dziesięciu krajów. To była mała rewolucja. Żeby to koordynować, został powołany specjalny oddział do spraw rozszerzenia Unii. Znalazłam się właśnie w tej ekipie i wtedy, w 2000 roku, zaczęła się moja kariera urzędnicza w Parlamencie.
Zostaje pani pierwszą Polką zatrudnioną w Parlamencie Europejskim na stanowisku merytorycznym.
Tak, zostałam zatrudniona na stanowisku doradcy i dawało mi to zrozumiałą satysfakcję, ale pracy było mnóstwo. W tym czasie niemal codziennie spotykałam w korytarzach Parlamentu polskich dyplomatów, polityków, przedstawicieli rządu, którzy przyjeżdżali do Brukseli na spotkania robocze, ale też żeby nawiązywać kontakty. Chociaż już byliśmy na właściwej drodze, dużo jeszcze pozostawało do zdecydowania. My mamy czasami takie wrażenie, że tam nas oczekiwano, że rozłożono czerwony dywan. A to nie było dokładnie tak. Nawet w okresie przygotowań niektórzy eurodeputowani mieli jeszcze sporo wątpliwości. Dotyczyły gospodarki, stanu demokracji, pozostałości po ustroju komunistycznym. W tym okresie w Parlamencie Europejskim zasiadał we włoskiej delegacji Jan Gawroński, którego ojciec był Polakiem. Był bardzo życzliwy Polsce i współpracowałam z nim przy opracowaniu corocznego raportu na temat postępów krajów kandydujących, które miały dostosować prawo do wymogów Unii Europejskiej. To był bardzo szeroki zakres i opracowanie raportu było wyzwaniem.
W tym okresie w Polsce nie było chyba wielu osób wykształconych na tyle, by mogły od razu pracować w Parlamencie Europejskim?
Trzeba było zdać trudny egzamin konkursowy. Już sobie nie przypominam tych pytań, ale po części pisemnej następowała część ustna oraz dyskusja. Wszystko było punktowane. Polityka kadrowa w PE jest transparentna, liczy się wiedza, nie znajomości czy układy. Z biegiem czasu więcej Polaków przybywało do pracy w administracji PE. Pamiętam, że po wyborach w lipcu 2004 roku na korytarzach w Brukseli coraz częściej słychać było język polski. Wcześniej to się nie zdarzało. Czasami proszono mnie o pomoc w rozmowach Polaków z eurodeputowanymi z Hiszpanii czy Francji, bo znajomość języków wśród członków polskiej delegacji pozostawiała sporo do życzenia, ale to się szybko zmieniło. Ja pracowałam w Komisji Spraw Zagranicznych z deputowanymi z różnych krajów.
Co szczególnie utkwiło pani w pamięci w ciągu tych wielu lat pracy w PE?
Kadencja Jerzego Buzka, który w 2009 roku został wybrany na przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. To był już wyraźny sygnał, że jesteśmy faktycznie uznawani. Dramatyczny dla mnie był moment katastrofy smoleńskiej. W czasie uroczystej sesji plenarnej, poświęconej pamięci ofiar katastrofy, odczytywane było każde nazwisko. Polakom okazywano wyrazy współczucia i solidarności. To było bardzo poruszające. Podobnie jak droga do mojego biura, która prowadziła przez długi korytarz ze zdjęciami ofiar katastrofy.
Jak to się stało, że weszła pani do sekretariatu generalnego frakcji Europejskiej Partii Ludowej (ang. European People’s Party, EPP)?
Dostałam ofertę pracy od szefa EPP Martina Kampa. To jest największa frakcja w PE. Zależało mi na tym, żeby być bliżej opcji politycznej, z którą się identyfikuję, i robić coś nowego. Doceniono moje doświadczenie i zostałam zastępcą sekretarza generalnego. Odpowiadałam za sprawy zagraniczne.
Sądzę, że miała pani ogromną satysfakcję jako Polka i jako kobieta?
Oczywiście. Kobiety na wysokich stanowiskach w PE można było na początku policzyć na palcach jednej ręki. Dzisiaj widać dużą zmianę w tej kwestii. Mamy Ursulę von der Leyen, szefową Komisji Europejskiej, i Christine Lagarde, kierującą Europejskim Bankiem Centralnym. Wciąż śledzę europejskie wydarzenia, chociaż przeszłam już na emeryturę. Zrobiłam to, kiedy zaczęła się pandemia, w 2020 roku. Chciałam zająć się moją drugą pasją, czyli literaturą. Wydałam do tej pory trzy tomy opowiadań, tomik wierszy, hiszpańską antologię i zaledwie kilka miesięcy temu powieść.
Mowa o książce „Ewa i Europa”, której akcja rozgrywa się między innymi na korytarzach i w salach europejskich urzędów. Można w niej znaleźć także wiele wskazówek, dotyczących na przykład tego, jak zdobyć pracę w Parlamencie Europejskim.
Osią fabuły – poza wielowątkową historią rodziny – pozostają skomplikowane relacje między matką a córką, ale czytelnik dowie się z książki, jak poruszać się w administracji unijnej, a także znajdzie odpowiedzi na pytania dotyczące UE. Rozwiewam mity o biurokracji, staram się mówić o Europie w sposób zrozumiały, obrazowy, żeby pokazać, że Unia ma wpływ na nasze codzienne życie. Zależało mi na połączeniu wartkiej akcji z dawką konkretnej wiedzy. Czytelnicy mówią na spotkaniach autorskich, że o wielu sprawach mieli mylne wyobrażenia. Cieszę się, że moje wieloletnie doświadczenia w unijnych strukturach mogę wykorzystać, żeby mówić o Europie tak, jak ją widzę i czuję. Po ludzku.
*Joanna Jarecka-Gomez, ur. w Krakowie, absolwentka filologii romańskiej na Uniwersytecie Jagiellońskim i nauk politycznych w Brukseli. Była szefowa Departamentu Stosunków Międzynarodowych w Parlamencie Europejskim z ramienia Europejskiej Partii Ludowej, unijna ekspertka do spraw zagranicznych. Autorka esejów, tomików wierszy i opowiadań oraz powieści „Ewa i Europa”. Zna biegle siedem języków obcych. Na stałe mieszka w Brukseli
Rozmawiała Alina Gierak – korespondentka FRSE